„No właśnie co?” – to pytanie Becketta zdaje się podsumowywać cały dorobek humanistycznych poszukiwań Sensu. Zgoda, utwór, w którym pada to dramatyczne pytanie, jak i cała twórczość niezwykłego pisarza, którego enigmatyczna osoba nawet po śmierci unika świata – mimo długiego błądzenia po cmentarzu Montparnasse nie udało mi się odnaleźć jego grobu – niewątpliwie są bardzo wartościowe, jednak ostateczny wniosek – trudno oprzeć się wrażeniu, że absolutnie nic z niego nie wynika. Beckett i wraz z nim współczesna postmodernistyczna filozofia chcą nam powiedzieć, że osiągnęliśmy kres ludzkiego poznania.
Oczywiście, literatura dalej pozwala nam zgłębiać człowieka w całej jego wszechstronności; obecnie, gdy nie ma już żadnych tabu (w literaturze) – bardziej niż kiedykolwiek. Pięliśmy się do tego od dawna: głębia psychologiczna Dostojewskiego, mechanizmy społeczne prezentowane przez Balzaca, niepokoje egzystencjalno-erotyczne Marii Komorowskiej – to wszystko ma swoją niezaprzeczalną wartość, jednak odpowiedzi na fundamentalne pytanie Becketta nie daje.
Zresztą pisarze wydają się też kręcić w kółko: ileż można pisać wciąż o tym samym – o człowieku. To, co wymyślił Gombrowicz ze swoją gębą, powiela Jacek Dukaj, tylko inaczej nazywając: u niego nie przyprawiamy gęby, tylko zamarzamy. Bohater, Benedykt Gierosławski, twierdzi, że nie żyje: jest wszak jedynie zbiorem procesów fizycznych, a wolna wola to furda. Idea stara jak oświeceniowe wizje natury jako wielkiego mechanizmu.
Lód Jacka Dukaja przypomniał mi się, nie wiem dlaczego – dość męcząca ta książka, zachwycająca z początku sceną rozmowy przy kawie z samym Alfredem Tarskim, rozciągająca się w dalszej części niemal ku nieskończonemu czasu; może taki był zamysł artystyczny i może tak miało być. Wszak wrażenie ciągnącej się bez końca podróży koleją oddane zostało w ten sposób znakomicie. Czas – wedle Kanta jeden z wymiarów, przez które postrzegamy rzeczywistość, wcale nie należy obiektywnie do świata a właśnie do nas. Wydaje się, że niemiecki filozof nie mylił się wiele, stwierdzając, że świat możemy poznać jedynie na naszą własną miarę, ograniczeni swoją formą i… gębą? Na tym pesymistycznym, ale jakże prawdziwym stwierdzeniu polegała Kantowska rewolucja.
Tak samo, jak filozof od tamtego czasu musiał zawsze rozbić się o ścianę ludzkiej formy, filtrującą obiektywny świat, tak samo Beckett osiąga kres poznania, punkt, w którym „to” wiecznie się wymyka. Cóż nam pozostaje? W naukach humanistycznych – nic: wciąż kompromitujący się postmodernizm, przekonujący ustami Derridy, że il n’y a pas de hors-texte, może budzić jedynie politowanie. Oto gromadka tak zwanych uczonych, w istocie dzieci we mgle; nie widzą nic i chciałyby uczynić z tego naukę. Jak nisko upadliśmy, że chcemy ich słuchać?
Najlepsza definicja postmodernizmu to ta w wykonaniu Jacka Kaczmarskiego, wspaniale równająca z ziemią ten nurt. I nie, wcale nie jest ten utwór ironiczny, a całkiem serio; to postmoderniści od siedmiu boleści wszędzie chcieliby widzieć ironię, bo przecież życie to jest
„gra i tylko gra”! Nawet moją ukochaną Ziemię Urlo Miłosza pewna odstręczająca badaczka na rocznicowej konferencji chciała sprowadzić do tego pojęcia – ironii – takie to modne teraz. „Bo to o to w końcu chodzi, by niczego nie dowodzić” – ironia i relatywizm załatwią wszystko.
Czy więc osiągnęliśmy dno, gdzie znikąd ratunku?
Będąc w słynnej paryskiej księgarni Shakespeare & Co., należy kupić sobie jakąś pamiątkową książkę. Pomijam milczeniem fakt, że nawet to miejsce dosięgnął upadek i zapanowała powszechna angielszczyzna; próżno szukać czegokolwiek w innym języku. W Paryżu! We Francji! Ani jednej francuskiej książki – smutne. W każdym razie: przechadzałem się wśród półek, ja, pół-humanista, pół-geek i co wybrałem, która strona mej natury przeważyła? Stephena Hawkinga Grand Design.
Poczytałem trochę w samolocie, gdy lądował wśród błysków piorunów na wzburzonym Wrocławiu. Kiedyś powiedzielibyśmy, że to gniewny Zeus ciska pioruny, być może wściekły z powodu jakiejś nieudanej miłostki, a może zły na nas, któż to wie. Kiedyś świat był inny, bardziej tajemniczy, magiczny, mityczny. Dziś pozostała tylko nauka i tylko nauka jest w stanie zaoferować jeszcze jakiekolwiek poznanie.
Bynajmniej nie jest to poznanie suche i pewne jak matematyczne równania. Okazuje się, że to naukowcy są tym, kim dawniej byli filozofowie: oni to wyjaśniają nam sens wszystkiego, naturę wszechświata i nas samych. I tak, czytamy u Hawkinga, że prawa przyrody są takie a nie inne, bo takie być musiały, że istnieje nieskończenie wiele światów i że rację mieli oświeceniowcy, pisząc o ludziach – niezwykle zaawansowanych, ale jednak maszynach. Tym razem jednak te rewelacje poparte są całym aparatem matematycznych konstrukcji: wewnętrznie spójnych i chyba PRAWDZIWYCH, ale któż jest w stanie pojąć to wszystko?
Oczywiście bardzo możliwe, że to i tak Beckett miał rację. I Miłosz w Ziemi Urlo. Ostatecznie zawsze wrócimy do punktu wyjścia, rozbijając się o Kantowski filtr rzeczywistości, nieokreśloność metafizycznych przeżyć i odwieczną sprzeczność samoświadomych systemów, którą znaliśmy już od czasów logiki Arystotelesa. Dopiero niedawno rozwiązał ją Alfred Tarski, zwyczajnie pozbawiając logikę świadomości – dla nas takie rozwiązanie nie wchodzi w grę.